Festung Breslau w ogniu, czyli jak mi wypaliło oczy

Hej ho!

Nie będę znowu próbował się tłumaczyć, że remont/przeprowadzka/zmiana pracy/festiwal dziergania na drutach/zawody w noszeniu kaktusów na czole, bo tylko winny się tłumaczy, a ja Wysoki Sądzie jestem niewinny!

Jak mamusię kocham!

Ktoś wątpi?!

Musicie jeszcze trochę to znieść i choć wiem, że jest wam na pewno bardzo ciężko i tęskliwym wzrokiem patrzycie na mojego bloga, aby móc znów zanurzyć się w soczystym artykule, to na niektóre rzeczy mamy niewielki wpływ. Niestety…

Zacznijmy od początku: żyję! <proszę nie buczeć!>. Zdrowie również całkiem dobre. Gorzej natomiast z samym Netrunnerem. Ostatnio coś brakuje mi okazji do grania. A to znajomi na wakacjach, a to turniej za daleko, a to trzeba komuś pomóc i jakoś ostatnio otwieram wielkie pudło z kartami bardzo sporadycznie.

Może to i dobrze. Przyda się taka mała przerwa, aby po wyjściu Upstalka spojrzeć na wszystko odświeżonym okiem.

Szkoda tylko, że ów Upstalk się nie spieszy, aby dotrzeć gdziekolwiek. Ponoć naród sajgonek zatrzymał kontener FFG na granicy i stąd prawie 2 miesięczne opóźnienie… Info z pierwszej ręki (ma się swoje dojścia).

Swoją drogą: ostatnio mam okazję publikować artykuły (grubo powiedziane… aż jeden) w innym miejscu, jednak z racji całkowitego braku powiązania z Netrunnerem, czy jakimikolwiek grami planszowymi, daruję sobie wklejanie linka tutaj.

Wracając jednak do naszego „świata”. Oczywiście nie omieszkałem się wybrać na ostatni wielki turniej przed Mistrzostwami Polski. Tego też również będzie dotyczyć reszta artykułu. Z racji jednak <UWAGA SPOILER!!!> słabego wyniki <KONIEC SPOILERU!!!> forma będzie jak zawsze, czyli z pominięciem opisu poszczególnych gier. Takie po prostu kilka słów, które nasunęło mi się podczas przebywania w „Breslał”.

Tym razem nasza „bojowa” ekipa była jeszcze mniejsza i składała się bagatela z 2 osób. W tym oczywiście ja. COMA pojawił się u mnie dnia poprzedzającego cały event, aby ruszyć z samego rana na dworzec i podbić ostatnie Regionalsy w tym roku. Oczywiście cały plan wczesnego pójścia spać wziął w łeb i pomimo pobudki o 3 w nocy, poszliśmy spać niewiele przed 1… Jakby tego było mało, przespałem budzik i trzeba było naprawdę się postarać, aby nie spóźnić się na zarezerwowany autobus. Podróż minęła szybko i wzbogaciliśmy się o soczek w kartonie i paczkę herbatników „na łebka” (ale nas ten Polski Bus rozpieszcza).

Wrocław jak to duże miasto: narodu w cholerę i nie wiadomo gdzie iść. Szczęście znowu nam nie dopisało, gdyż zboczyliśmy z kursu i przez złe odczytanie cudownie wydrukowanej mapy, odeszliśmy od miejsca docelowego o dobre 1-2 kilometry. Tubylec szybko nas wyprowadził z błędu i wskazał odpowiedni kierunek.

W końcu!

Dotarliśmy do miejsca turnieju o nazwie Padbar. Byliśmy pierwsi, więc zaczęło się powolne oczekiwanie na resztę menażerii. Zaczęły pojawiać się kolejne ekipy: miejscowi, Katowice, Mysłowice, Toruń, Warszawa, Szczecin (!), Niemcy (!!), Czechy (!!!). Ludu zebrało się aż 36, choć płci pięknej było zaledwie sztuk trzy.

Frakcje tradycyjnie: przewaga Shaperów, trochę Criminali i garstka Anarchów. Wśród korporacji też nie było lepiej: dużo HB i NBN-a, kilka Jinteki. Weylandy były z 3 (w tym mój ha!).

Rundy zostały rozlosowane i wszyscy ruszyli do boju!

Początki były całkiem obiecujące: pierwsze dwie gry wygrałem (w tym jedną z Janderem), a trzecią zremisowałem (z Rustoją, który wygrał cały turniej).

Na tym niestety skończyła się dobra passa… jak dwie kolejne przegrane jako runner mnie nie dziwią, gdyż zawsze mam problemy z graniem tą stroną (tym bardziej jako Shaper, którymi gram najrzadziej), to jeszcze los chciał, aby dwie gry z rzędu dostać zasyp projektów na rękę od początku gry i bardzo śladowe ilości LOD-ów. Takich gier się nie da wygrać i z pierwszych lokacji szybko wylądowałem w końcach tabeli.  Ostatnia gra odbyła się z bardzo sympatycznym Czechem, któremu ponownie nie udało się sforsować mojego Weylanda (jak karty dochodzą normalnie, to mało komu się udaje).

Dało mi to ogólnie 20 miejsce, co może wynikiem nie jest rewelacyjnym, ale i tak wszystko co do wygrania było już mam, stąd nie bardzo mi zależało na wysokiej pozycji.

Tutaj turniej się dla mnie i mego towarzysza COMY zakończył, stąd odebraliśmy nagrody za udział i ruszyliśmy na miasto, aby w spokoju coś zjeść i dać odpocząć umysłowi od kilku godzin ciągłego grania.

Ogólnie turniej wygrał jak już pisałem wcześniej Rustoja ze swoim Criminalem i Jinteki. Niestety nie byłem w stanie znaleźć nigdzie jego decklist…

Żeby nie było jednak zbyt „różowo” napiszę co niego o kwestii organizacyjnej.

Jak Jacek (vel Hsiale) naprawdę spisał się rewelacyjnie i należą mu się wielkie brawa za pilnowanie, aby wszystko odbywało się w określonym czasie i profesjonalne podejście do tematu, to samo miejsce jak dla mnie absolutnie się nie nadaje do grania takich turniejów…

Bardzo słabe światło, brak solidnego oparcia podczas grania i niezwykle „wrażliwe” na jakikolwiek nacisk stoły, sprawiły że po 1-2 rundach już zaczynała mnie boleć głowa od wpatrywania się w karty. Po 6 ledwo co stamtąd wyszedłem, dlatego współczuje każdemu, kto jeszcze musiał tam być kolejne 2 godziny, aby rozegrać topkę…

Na szczęście to była jedyna wada, jaką udało się zauważyć.

Tradycyjnie, szybko nabawiłem się odruchu wymiotnego na samą myśl o Netrunnerze (zawsze tak mam po większych turniejach) i potrzebowałem dobrego tygodnia na regenerację.

Dziś sam jestem dziadk… tfu! Wróć! Dzisiaj znowu mam ochotę stworzyć jakiś fajny deck. Niedługo kolejny turniej, kolejny dodatek i kolejne ciągi irytacji, ale w końcu to najbardziej kochamy w Netrunnerze. Zawsze wzbudza w nas emocje, nieważne czy mniej bądź bardziej pozytywne.

Trzymajcie się ciepło i do usłyszenia!

 

PS. Jakbyście gdzieś widzieli, ew. mieli (w co nie wierzę) promo Noisa, to dajcie mi znać!